Ściek w pigułce, czyli coś o „tranie”

Ściek w pigułce, czyli coś o „tranie”

 

Łykałem kapsułki z „tranem” jak cała masa ludzi. Jak się okazuje, łykałem przy okazji jedną wielką ściemę z domieszką najprawdziwszego syfu… Nie wiedziałbym o „tranie” pewnie nic nadzwyczajnego, gdyby nie przypadek.
Pewnego dnia spotkał się ze mną kolega, który poprosił mnie o pomoc w rozwiązaniu problemów z jakimi się zderzył przy próbie wprowadzenia na rynek polskiego przełomowego preparatu. Opowiedział mi o polskim patencie, dzięki któremu uzyskano esencję kwasów Omega 3 z oleju lnianego. O najlepszej Omedze na świecie z Polski, która za cholerę nie może przebić się na rynku przez mur lobby tranowego oraz ludzkiej niewiedzy i naiwności związanej z bezrefleksyjnym przyjmowaniem „tranu”, a raczej tego co jest tranem nazywane.

– Jakiej niewiedzy?! Jakiej naiwności?! Tran, to tran! Ryby są zdrowe! Sam jem i biorę! Ludzie piją go od zawsze i działa. O co Ci chodzi? – zapytałem.

Popatrzył na mnie, jak na idiotę. A później zaczął mówić…

…a im więcej mówił, tym szerzej otwierały mi się oczy. Później zacząłem czytać.  I jeszcze więcej czytać. Dotarłem też do filmów dokumentalnych obnażających ten temat.
Z zebranych informacji wyłonił się obraz światowego gigabiznesu wartego ponad trzydzieści miliardów dolarów rocznie (sama Omega z oleju rybiego), który ze zdrowiem ma tyle wspólnego, co z ekologią.

To, co kiedyś nazywane było tranem (zgodnie z definicją – olej z wątroby dorsza i ryb dorszowatych), dziś w 79% jest substancją będącą efektem zmielenia sardeli poławianych w Peru i Chile i chemicznego przetworzenia i „oczyszczenia” tego, co zostało z nich wyciśnięte. A to wszystko dzieje się na wodach bardziej przypominających kanały ściekowe, niż czyste wody Norwegii z pięknych kolorowych reklam.

No, ale przecież tran jest z Norwegii?!!

Też tak sądziłem… Do teraz.  W nazwie „Tran Norweski” nie ma nawet połowy prawdy, a i ta mała  część budzi wielkie wątpliwości. Największe fabryki przetwarzające sardele właśnie w Peru, takie jak Copeinca czy Austral, to własność Norwegów. Jest to więc produkt „norweski”, co nie znaczy, że pochodzi z Norwegii, choć to próbują nam zasugerować producenci w reklamach. Na pewno jednak nie jest to tran!

Ale po kolei…

Może warto zacząć od ryb, jako takich. I to najlepiej właśnie tych norweskich. Bo przecież zdrowych i w ogóle…

Kiedyś, gdy morza i oceany były czyste, a ryby poławiano, a nie hodowano, stanowiły one nieocenione źródło pożywienia, ale również tak ważnych kwasów Omega i witamin rozpuszczanych w tłuszczach. Wynikało to z naturalnego pokarmu, jaki te ryby przyjmowały. Znamienne jest bowiem, że ryby nie produkują kwasów Omega, a jedynie kumulują je pożywiając się w sposób naturalny. Gdy jedzą kryl i algi bogate w Omegę, również ich mięso i tłuszcz są w te kwasy bogate.

To jednak już przeszłość. Historia, którą możemy wspominać jedynie z sentymentem. Dziś 60-70% ryb (łososie, ale coraz częściej też dorsze) sprzedawanych w sklepach pochodzi z hodowli, gdzie karmione są chemicznym białkowym granulatem z pestycydami i barwnikami bez choćby śladowej ilości kwasów wielonienasyconych. Reszta to odłowione przetrzebione niedobitki z często skrajnie zanieczyszczonych wód.

Norweskie akweny wciąż należą do jednych z najczystszych, jednak to właśnie norweskie hodowle zaopatrują europejski rynek w ryby tak złej jakości, że przez niektórych naukowców nazywane są najbardziej toksycznym pokarmem na Ziemi!

Hodowle 

To ogrodzone baseny z siatki zanurzone w morzach norweskich fiordów. Hodowane tam ryby żyją w ogromnym zagęszczeniu, przez co łatwo chorują i wzajemnie zarażają się bakteriami i pasożytami.

By temu zapobiec, na przemysłową skalę „zasila” się te podwodne klatki w płynne pestycydy (difluorobenzuron) przeciwko pasożytom, takim jak wesz łososiowa.

Rzecz w tym, że poza ich zdolnością do eliminowania pasożytów charakteryzują się one niezwykle silnym  działaniem neurotoksycznym. Nie wypłukują się z organizmów ryb, więc zjadając je przyjmujemy wraz z mięsem czy tłuszczem również pestycydy oddziałujące na nasz układ nerwowy.

 

Na dnie morza pod hodowlami znajdują się warstwy szlamu złożone z karmy, odchodów i środków chemicznych grube na 15 metrów. To istna bomba chemiczna o niezwykłej toksyczności.

Najwięcej toksyn zawierają jednak nie same pestycydy podawane łososiom bezpośrednio do wody, ale pasza, którą są tuczone.

Jérôme Ruzzin z uniwersytetu w Bergen zbadał tę paszę i wnioski płynące z jego analiz są zatrważające – granulaty będące pokarmem łososi hodowlanych zawierają dioksyny, dieldrynę, PCB, aldrynę i toksafen. Niektóre wspomniane pestycydy, czy PCB nie rozkładają się, dlatego nazywane są Trwałymi Zanieczyszczeniami Organicznymi.
Do paszy dodaje się również etoksykinę, jako przeciwutleniacz – to pestycyd wyprodukowany przez Monsanto pierwotnie do ochrony drzew kauczukowych. Norma w żywności dla człowieka to 50 mikrogramów na kilogram – w łososiach hodowlanych jej stężenie sięgnęło już nawet 1000 mikrogramów! 

Według badań innej uczonej z Bergen – Victorii Bohne etoksykina może przekraczać barierę krew-mózg, co samo w sobie jest już bardzo niebezpieczne. Etoksykina w mózgu podejrzewana jest o działanie silnie rakotwórcze (po ogłoszeniu tych rewelacji pani Bohne straciła pracę na uczelni i status uczonego, co zaskutkowało zakazem publikowania badań naukowych).

Ponadto pasza dla łososi w 20% składa się z ryb wyłowionych z Bałtyku, będącego jednym z najbardziej toksycznych mórz świata. W Szwecji ostrzega się klientów w sklepach przed spożywaniem ryb z Bałtyku częściej niż raz w tygodniu, a kobietom w ciąży i dzieciom całkowicie odradza się ich spożywanie. Już mała ilość toksyn znajdujących się w bałtyckich rybach może zachwiać pracą układu hormonalnego i powodować raka, o czym polski konsument naturalnie nie jest informowany.

Jest za to informowany w kampanii społecznej, że „ryba wpływa na wszystko”…

W efekcie takiego karmienia i takiego sposobu hodowli połowa dorszy hodowlanych ma widoczne mutacje genetyczne – zniekształcone szczęki, które nie dają się zamknąć. Poza tym cierpią one na krwawe wybroczyny skórne i zniekształcenia szkieletu. Również ich mięso ma inną, łamliwą strukturę w porównaniu z rybami dziko żyjącymi. Nie widać tego rzecz jasna kupując filet z dorsza norweskiego. Podobnych mutacji u łososia również nie widać, gdy kupujemy jego cienkie wędzone plastry. Osobniki niezmutowane trafiają do sklepów w całości na otwarte lady z lodem, jako dowód wysokiej jakości wszystkich ryb w sklepie…

Dziki łosoś ma 5-7% tłuszczu, a hodowlany od 15 do 34% – toksyny natomiast gromadzą się właśnie w tłuszczu. Badania na myszach wykazały, że te którym dodawano do karmy łososia hodowlanego cierpiały na znaczną otyłość i cukrzyce. Toksyny zawarte w tłuszczu tych ryb powodują odkładanie się tłuszczu i zaburzenia hormonalne w organizmach zwierząt i ludzi, którzy je spożywają.

 

 

Jérôme Ruzzin zbadał zatem również toksyczność samego mięsa ryb z norweskich hodowli – według jego badań są one pięciokrotnie bardziej toksyczne, niż jakiekolwiek inne produkty, które możemy znaleźć w supermarketach! Określił on hodowlanego łososie mianem najbardziej toksycznego pokarmu dostępnego w sklepach!

Olej rybi zwany przekornie tranem

Gdyby więc nawet to, co sprzedawane jest jako tran norweski było pozyskiwane z norweskich dorszy hodowlanych, siłą rzeczy zawierałoby cały ten syf, który się w nich znajduje.

Tak jednak nie jest. Tylko 7% sprzedawanego oleju rybiego pochodzi z dorsza.

60-70% światowej produkcji oleju rybiego pochodzi z Peru i Chile, gdzie na gigantyczną skalę trzebi się zdziesiątkowaną już populację nie dorsza, a sardeli.

 

 

Śledztwo norweskich dziennikarzy z 2012r., z Marit Higraff na czele udokumentowane w filmie „Omega 3 – Czyim kosztem” ukazuje kulisy tej branży.

Chimbote w Peru, to miasto skupiające 50 fabryk oleju rybiego, z czego znaczna część należy do Norwegów, jest aglomeracją gdzie produkuje się najwięcej oleju rybiego na świecie. To tu ma swój początek większość „Tranu Norweskiego”.

Skażenie środowiska w tym mieście jest tak wielkie, że ogromna część mieszkańców cierpi na choroby oczu, układu oddechowego (astma) i silne alergie skórne – pryszcze na rękach i wysypkę na głowie. Dzieci z Chimbote charakteryzują duże czerwone plamy na policzkach – to trwałe wysypki wywołane grzybicą.

Ścieki przemysłowe z fabryk, w tym silne kwasy i soda kaustyczna używane do odtłuszczania linii produkcyjnej spuszczane są wprost do morza – tego samego, z którego później poławia się sardele do produkcji oleju.

 

Kutry łowiące sardele są w morzu często po 30h, a w związku z brakiem chłodni bywa, że ryby docierają do fabryk już w stanie wstępnego rozkładu. Powstały z nich zepsuty olej musi zostać „uzdatniony” przez konserwanty, przeciwutleniacze, a często również antybiotyki. Ze śledztwa wynika, że pomimo tych działań olej potrafi dotrzeć do Europy już w stanie wstępnego rozkładu. Czeka go więc kolejna obróbka już na miejscu.

Według tzw. „Raportu Rubina” przygotowanego na zlecenie rządu norweskiego 99% oleju rybiego sprzedawanego pod nazwą „tran” jest zepsuta w większym lub mniejszym stopniu. Tylko chemia powstrzymuje jego dalszy rozkład, czyli proces jełczenia. Ten najbardziej zepsuty często „wzbogaca” się aromatami, żeby ukryć nieodzowny smród zepsutej ryby. Później na półki trafiają „trany smakowe”, które najczęściej podajemy dzieciom.

Na dnie morza w okolicach Chimbote zalegają 53 miliony metrów sześciennych (!!!) szlamu z fabryk z odpadami chemicznymi i organicznymi – to równowartość przekraczająca objętość 14.000 olimpijskich basenów…
Skażenie środowiska jest totalne, a to tam poławia się ryby na olej, zwany u nas najczęściej „Tranem Norweskim”.
Na peruwiańskim wybrzeżu zdziesiątkowanie sardeli spowodowało wyniszczenie całego łańcucha pokarmowego. Na niektórych obszarach populacja ptaków zmniejszyła się już o 90%.

 

 

Ryby ze skrajnie zanieczyszczonych i toksycznych wód lub ich resztki, które są niczym innym jak odpadem, wrzucane są następnie do wielkiego, przemysłowego blendera, którego zawartość oczyszcza się z resztek ości, kości, części mięsistych, a później poddaje całemu szeregowi kolejnych procesów technologicznych z użyciem wszelkiego rodzaju chemii.

Proces ten jest na tyle agresywny, że giną w nim często nawet witaminy. Witamina D3, którą szczycą się producenci olejów rybich jest najczęściej dodawana sztucznie na końcowym etapie produkcji, a jej rolą jest, co ciekawe, działanie konserwujące.

Malejące populacje ryb na świecie zmuszają producentów do szukania oleju już nawet w ich ościach i kręgosłupach, wyciskając zeń wszystko co się da, a mieszanie go w produkcie końcowym na przykład z olejem rzepakowym jest tajemnicą poliszynela. Oleju rybiego zaczyna zwyczajnie brakować, a zapotrzebowanie wciąż rośnie. Nic więc dziwnego, że jakość spada, a w niektórych przypadkach sięgnęła już dna pełnego chemicznego szlamu.

Producenci na opakowaniach „tranu” nie podają składu, a jedynie zawartość kwasu i witamin. Nie podają na przykład użytych konserwantów i przeciwutleniaczy. Nie podają też tzw. liczby nadtlenkowej, która świadczy właśnie o procesie rozkładu (zepsucia) oleju. Przyjęte pierwotnie normy przekroczyliby niemal wszyscy producenci, z wiodącymi na czele, co zbadał chociażby nasz Uniwersytet Jagielloński. Są więc one regularnie podnoszone, bo w innym wypadku na rynku nie byłoby zwyczajnie tłuszczu z ryb – nie byłby on dopuszczony do sprzedaży przez wzgląd na swoją „świeżość”.

To niezwykłe w kontekście restrykcyjnego prawa rządzącego rynkiem suplementów diety, leków i produktów spożywczych specjalnego przeznaczenia. Jest to jeden z dowodów na ogromną siłę tej branży.

Świadomość

Kolejnym dowodem na ogromną siłę branży olejów rybich jest powszechny brak wiedzy o kulisach jej działania i funkcjonowania. O faktycznej jakości sprzedawanych produktów oraz o znacznie lepszych i bezpiecznych zamiennikach.

Założę się, że 95% osób czytających ten tekst zderza się z tą brudną prawdą o rybach i „tranie” po raz pierwszy. I pewnie ma równie szeroko otwarte oczy jak ja, gdy dowiedziałem się o tym na wspomnianym spotkaniu.

Naszą „wiedzę” o kwasach Omega czerpiemy z licznych artykułów, programów telewizyjnych i reklam sponsorowanych w większości przez producentów suplementów nazywanych tranem, bądź przez organizacje zrzeszające rybaków. Na „fachowych” stronach internetowych o zdrowiu, jako prawdy objawione, wklejane są całe artykuły żywcem skopiowane ze strony Mollersa czy innych producentów.

Przez lata w świadomości konsumentów zdołano tak głęboko zaszczepić aksjomat wspaniałości tranu, że gdy mowa jest o kwasach Omega-3 słowo „tran” nasuwa się na myśl jako pierwsze. Gdy mówimy rybach to z kolei „zdrowie” jest pierwszym skojarzeniem. No w końcu „ryba wpływa na wszystko”…

 

 

 

A gdy już pojawiają się produkcje, takie jak „Omega 3 – Czyim kosztem?”, czy „Cała prawda o rybach”, to przechodzą one bez echa emitowane w godzinach pracy nocnych stróżów.

Raptem kilka procent Polaków ma świadomość szkodliwości ryb hodowlanych i morskich oraz oleju rybiego i szuka zastępstwa w produktach pochodzenia roślinnego, a i tu zaczyna wkradać się dezinformacja.

Lobby i polskie piekiełko

I tu dochodzimy w wspomnianego na wstępie polskiego wynalazku, z którym przyszedł do mnie mój kolega. Do produktu, który przez wzgląd na swoją unikatową specyfikację i właściwości powinien być naszą wizytówką na świecie i powszechnie znanym towarem eksportowym – jak szwajcarska czekolada, czy francuskie sery! Zamiast tego jednak, w chwilę po pojawieniu się w nielicznych aptekach, został zmarginalizowany i zepchnięty w niebyt przez grupy zakupowe i hurtownie farmaceutyczne pracujące dla koncernów farmaceutycznych rządzące polskimi sieciami aptecznej sprzedaży.

Na czym polega ta doskonałość? Polskim naukowcom udało się wyestryfikować i oczyścić olej lniany, dzięki czemu pozbyto się wszystkiego co w nim tuczące (glicerol) i trujące. Okazuje się bowiem, że len zawiera naturalnie występujące cyjanogeny, które przy długim przyjmowaniu niszczą nerki i wątrobę. Z tego powodu w kilku europejskich krajach sprzedaż oleju lnianego jest zakazana lub bardzo mocno ograniczona, jednak nie w Polsce. Również podczas uprawy lnu mogą się dostać do niego środki ochrony roślin z pobliskich upraw – również one zostały w tym opatentowanym procesie usunięte bez żadnej dodatkowej chemii.

 
 
 

Dzięki tej wyłącznie polskiej chronionej technologii uzyskano monoestry kwasów Omega – esencję kwasów o absolutnie niespotykanych dotąd właściwościach prozdrowotnych, która bije na łeb wszystko co jest znane na świecie. Najczystsza, najbardziej skondensowana, najlepiej przyswajalna i najdłużej działająca w organizmie, nietucząca, wegańska Omega bez choćby cienia konserwantów, przeciwutleniaczy, czy jakichkolwiek uzdatniaczy, którą mogą przyjmować nawet kobiety w ciąży i niemowlęta. Produkowana z najlepszego polskiego lnu, kompletnie niezależna od czystości mórz czy populacji ryb. Produkt w żaden sposób nie niszczący środowiska, mający wyłącznie zalety. Produkt który potrafi ratować zdrowie, a nawet życie.

I choć w rękach polskich profesorów znajdowało się prawdziwe żywe złoto, kolejne firmy dystrybucyjne i sieci aptek po pierwszym spontanicznym zachwycie, już po kilku dniach odmawiały przyjęcia towaru pod pretekstem podpisanych umów na wyłączność z „innymi producentami”. Choć produkt sprzedawał się nawet bez specjalnej promocji, kolejne apteki rezygnowały z ponownego przyjęcia go do sprzedaży.

I pomimo tego, że był on doceniany na kolejnych konkursach, targach, sympozjach lekarskich i kongresach medycznych, ani Państwo Polskie, ani żadna państwowa instytucja (poza współtworzącymi produkt uniwersytetami) nie zrobiły nic, by Polacy mogli być zdrowsi, a Polska rozsławiona na świecie dzięki rodzimej myśli naukowej.

Produkt zniknął w końcu z aptek i potrzebnych było kilka kolejnych lat ciężkiej i kosztownej walki z wszelkimi przeciwnościami, by pod nową nazwą (essentiALA) na nowo spróbował zaistnieć na rynku i w świadomości konsumentów. Walka z blokadami rynku to jedno, ale wrogość polskiej administracji to coś zupełnie innego.
Z rozmów z właścicielami produktu wynika, że uzyskanie od Państwa należnych dokumentów graniczy z cudem i trwa całe miesiące, a wydawane opinie, mające przełożenie na cenę i konkurencyjność, uderzają w ten produkt z całą zaciętością i absurdalnością znaną z filmów Barei. Przykładem może być kwalifikowana stawka VAT – choć oleje rybie zachodnich producentów bez przeszkód mogą posługiwać się stawkami 5% VAT, według polskich urzędów ten po stokroć lepszy lokalny ich zamiennik miałby być klasyfikowany jako napoje bezalkoholowe i powinien już być opodatkowany stawką 23%… Mogłoby się zdawać, że aby coś zostało nazwane napojem, (czyli miało zdolność napojenia) powinno zawierać choćby 1% wody. essentiALA wody nie zawiera, co nie przeszkadza Wojewódzkiemu Urzędowi Statystycznemu w Łodzi mieć o niej takie właśnie zdanie. Walka o finalne ustanowienie klasyfikacji zgodnej z prawdą i prawem trwa, ale jej finał wcale nie jest przesądzony. Proponowana przez Urząd Statystyczny klasyfikacja podnosi oczywiście cenę produktu na półce, a tym samym obniża jego atrakcyjność w oczach konsumenta, lub zmusza producenta do rezygnacji ze swojej marży.

Podobnych przykładów można mnożyć dziesiątki.

Jednocześnie z ekranów telewizorów blask kolejnych kolorowych reklam „Tranu Norweskiego” ogrzewa wnętrza naszych domów, a kolejni „eksperci” rozpisują się o nim w poradnikach dla kobiet. Kolejne pokolenia wychowywane są na micie zdrowego i „naturalnego oleju z wątroby dorsza lub rekina”,  a kolejne młode mamy, w najlepszej wierze, podają swoim dzieciom pochodną peruwiańskiego ścieku.

 

Czy każdy tran jest takim syfem? Zapewne nie! Te z najwyższej półki są nie tylko bardziej pewnego pochodzenia, ale również pozyskano je natychmiast po połowach oraz zadbano przy ich produkcji o właściwe oczyszczenie z całej niebezpiecznej chemii i metali ciężkich. Pewności jednak nie ma, bo producenci nie mają obowiązku podawania dokładnego składu.

Większość jednak olejowych produktów pochodzenia rybiego, przebyło brudną drogę opisaną wyżej.

 

Polska może być Omegową światową potęgą, o ile uda się przełamać gigantyczny opór zachodnich koncernów. Pierwszym krokiem jest zwiększenie świadomości. Ostatnim będzie bojkot wszystkiego, co kłamliwe i szkodliwe na rzecz tego, co zwyczajnie najlepsze i najbardziej korzystne – dla naszego zdrowia i dla NASZEJ gospodarki.

Update:
Gdy artykuł ten przeczytało ponad 200.000 osób i udostępniono go ponad 13.000 razy na samym Facebooku, Mollers umieścił na swojej stronie informację, że ich kapsułki faktycznie powstają z sardeli poławianych w Ameryce Południowej. Resztę komunikatu producenta pozostawiamy bez komentarza.

Na stronie napisano: „Olej rybi używany do produkcji kapsułek Möller’s z omega-3 jest wytwarzany z ryb ciepłowodnych, takich jak sardele i sardynki, które poławiane są u wybrzeży Ameryki Południowej. W tym regionie znajdują się najlepsze zasoby ryb bogatych w kwasy omega-3 DHA oraz EPA. Jest to wynikiem odpowiedniej temperatury wody, schematów migracyjnych ryb oraz specjalnego typu planktonu, którym żywią się ryby.
Po przetransportowaniu oleju do Norwegii jest on przetwarzany w fabryce Möller’s w Oslo. Przechodzi on proces oczyszczania oraz kontroli pod kątem zawartości kwasów omega-3, poziomu utlenienia oraz czystości.”

Oryginalny tekst znajdziecie na: http://niepoprawnipolitycznie.com/sciek-w-pigulce-czyli-cos-o-tranie/ 

Dziękujemy autorowi tekstu – P. Bartoszowi Bodnarowi – za możliwość zamieszczenia tekstu na portalu Face&Look. 

 

 

 

Udostępnij:
0