Urodzony w smokingu – Conrado Moreno rozmawia z Jackiem Borkowskim

Urodzony w smokingu – Conrado Moreno rozmawia z Jackiem Borkowskim
Jacku, czy to prawda, że gdy ludzie Ciebie spotykają to mówią o Tobie, że jesteś urodzony w smokingu? 
Tak, to prawda, parę razy to usłyszałem. Jest co prawda takie powiedzenie, które mówi, że smoking leży dopiero dobrze w trzecim pokoleniu, ale rzeczywiście ten strój bardzo mi odpowiada i tak też byłem widziany przez producentów i reżyserów. W większości moich występów artystycznych ubrany byłem w smoking lub we frak. Na palcach jednej dłoni mógłbym policzyć rolę w innych strojach. Kiedyś mój starszy kolega pan Gustaw Holoubek powiedział, że aktor jest jak instrument w orkiestrze, jeśli położysz partyturę skrzypiec obojowi to obój tego nie zagra. Podobnie jest w teatrze. Niech każdy gra w zakresie własnych możliwości – żeby to było wiarygodne. 
 
Polskie Radio kojarzy Ci się z ważnym rozdziałem w Twoim życiu? 
Tak, to było miejsce najczęściej odwiedzane przez wokalistów, nagrywałem tu swoją pierwszą płytę przy akompaniamencie orkiestry symfonicznej pod batutą Stefana Rachonia. Wszystko było nagrywane na żywo, czyli tak, jakby tu się odbywał koncert. Tak w tamtych czasach nagrywało się płyty. 
 
A jak to się wszystko zaczęło? 
Jak byłem małym dzieckiem to siadałem przed telewizorem – mieliśmy stary czarnobiały telewizor – siadałem przed nim i pamiętam jak wtedy Jurek Połomski śpiewał, a ja płakałem. To były spazmy, nie byle jaki płacz… Mama pytała wtedy, co się ze mną dzieje? Tłumaczyłem, że ja chcę występować i chcę śpiewać przed publicznością. To było moje marzenie. Kiedyś spotkałem Jurka Połomskiego i mu o tym opowiedziałem. Co ważne, to nie było pragnienie występowania na scenie tylko razem z Nim, to dotyczyło wszystkich artystów. Nie dopuszczałem nawet myśli, że mógłbym robić cokolwiek innego. Byłem występującym uczniem, potem udało mi się dojść do finału na festiwalu piosenki harcerskiej w Siedlcach i to był pewien punkt zwrotny. Bo to było niezwykłe urocze spotkanie młodych ludzi. Pianino było dla mnie już wtedy miejscem, przy którym odpoczywałem i tak pozostało mi do dziś. Nie musiałem grać w piłkę, bo to mnie nie pociągało. 
 
Czy życie jest jak sen? 
Bywa… Czasami człowiek nie wierzy, że coś się wydarzyło, czasami chciałby już się obudzić, a innym razem ciągle spać. 
 
Jesteś przywiązany do Warszawy? 
Warszawa to moje miasto. Wychowałem się po tej właściwej stronie Warszawy. 
 
Czyli której? 
Po praskiej stronie, ona jest bardziej cwaniacka, bardziej apaszowska. Ma swój folklor. Jeszcze kiedy byłem dzieckiem, w połowie lat 60. rejony ulicy Targowej i Kijowskiej to były ulice pełne niespodzianek. Wałęsałem się pomiędzy pączkami i pyzami z pod szmaty wyjętymi, ale też i między tymi, którzy w kieszeni trzymali nóż. W kieszeni był nóż, a w sercu honor – to były inne czasy. Wiedziałem, że nikt mi krzywdy nie zrobi. Dziś zniknęły małe sklepiki rzemieślnicze. W okolicach Ząbkowskiej był taki pan, który robił piękne rzeczy w metalu – zawód który dziś już nie istnieje – drykierstwo. Miał taką prasę w omszałych kamieniach, po ścianach kapała woda, w takich warunkach pracował. Dziś jednak Praga jest przepiękna. Niestety bazar Różyckiego w zasadzie już umarł. 
 
Zastanawiam się nad Twoimi ulubionymi miejscami w Warszawie, może to Powiśle, bo byłeś związany z Teatrem Ateneum, który jest na Powiślu i to 24 lata. Jak się zaczęła Twoja kariera aktorska? 
Zacznę od tego, że zdobyłem jedną z głównych nagród na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze i to mi dało pewne ułatwienie jeśli chodzi o wybór szkoły muzycznej, ale to mi nie odpowiadało. Chciałem studiować w Szkole Teatralnej, poszedłem tam jednak w ostatniej chwili z dokumentami. Pamiętam jak wszedłem do budynku, wewnątrz stała pewna kobieta, byłem przekonany, że to pani sprzątaczka. Powiedziała do mnie „Już za późno chłopczyku, lista jest już zamknięta”, a ja odpowiedziałem jej tak: „Po pierwsze to nie chłopczyku, a po drugie niech Pani tylko mi powie, gdzie mogę tutaj dokumenty zostawić”. Pokazała mi drzwi od dziekanatu, więc poszedłem zapytałem czy mogę zostawić dokumenty, w odpowiedzi usłyszałem to samo, że lista jest już zamknięta. W pewnym momencie drzwi się uchyliły, pojawiła się twarz tej sprzątaczki, która mówi: „Weźcie dziewczynki papiery od tego chłopczyka”. Co się okazało? Ta pani to była prorektor szkoły Rena Tomaszewska, a ja ją wziąłem za sprzątaczkę. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że tak ją potraktowałem. Dzięki niej przyjęto mnie do szkoły, a nie umiałem żadnego tekstu na pierwszym egzaminie. Wszedłem na ten egzamin, całe gremium siedziało, a zasiadali w nim: Andrzej Łapicki, Zofia Mrozowska, Aleksandra Śląska, Wojciech Siemion, czyli pierwsze nazwiska świata aktorskiego. Andrzej Łapicki – swoim charakterystycznym głosem zapytał „To co nam powiesz?” odpowiedziałem, że mogę zaśpiewać i zaśpiewałem im Canzone Scarlattiego, posłuchali, twarze kamienne – pomyślałem, że to koniec. Wyszedł za mną Andrzej Łapicki, zawołał mnie i powiedział do mnie: „Chodź tu synku, naucz się wiersza”. Nauczyłem się i tak się dostałem do Szkoły Teatralnej. 
 
Czy stałeś kiedyś przed dylematem czy wybrać śpiew czy aktorstwo? 
Nie, ponieważ na szczęście w czasach gdy chodziłem do szkoły teatralnej, śpiew był integralną częścią zawodu. W teatrach robiło się bardzo dużo muzycznych spektakli. 
 
Aleksander Żabczyński. Jaka to dla Ciebie postać? 
Facet, jeden z nielicznych aktorów w przedwojennym kinie, który jest dzisiaj do oglądania – to znaczy, że nie razi jego sposób gry. Bo z całym szacunkiem, gra Miry Zimińskiej czy nawet Ludwika Sempolińskiego, który był moim profesorem, dziś jest dla mnie mało naturalna. Aleksander Żabczyński grał natomiast bardzo współcześnie. Bodo, Dymsza – moim zdaniem to było wszystko „nadgrane”. A Aleksander Żabczyński nie wysilał się w tej grze. 
 
Wiem, że zainspirowały Cię piosenki, które wykonywał… 
Nagraliśmy, przy współpracy z muzykiem Mariuszem Dubrawskim, płytę na setną rocznicę jego urodzin „Miłość to cały świat”. Aleksander Żabczyński to był taki pieśniarz Warszawy, a ta przedwojenna Warszawa ma dla mnie wyjątkowy czar. Miałem szansę współpracować w ostatnich latach życia z Mieczysławem Foggiem, Hanką Bielicką, Ludwikiem Sempolińskim. Gdzieś dotknąłem magii tych lat. Mamy stulecie odzyskania Niepodległości, moja babcia urodziła się jeszcze z dokumentami carskimi, a ile lat jeszcze trzeba było czekać na wolną Polskę. W latach 20. grały teatry, kabarety, pod Adrię podjeżdżały samochody – Warszawa wtedy rozkwitła. 
 
Jesteś sentymentalny? 
Kiedy w 1994 roku dostałem propozycję zagrania w Paryżu w Teatrze, grałem tam potem przez dwa lata. W tamtym czasie nakręciłem sześć dużych filmów oraz jeden serial i… wytrzymałem tylko dwa lata w Paryżu. Wróciłem, bo ja nie potrafię żyć bez Wisły, bez Starówki, bez Warszawy. Jestem przywiązany do tego miejsca. 
 
Mówiliśmy dużo o przeszłości, a czy jesteś osobą, która dużo planuje? 
Oj, nie… nienawidzę planowania. Jestem osobą działającą emocjonalnie. Nie wszyscy to rozumieją. Uważam, że wybór nawet najlepiej sprawdzony może zawieść – a czasami, coś co się wybierze „ad hoc” może być najlepszym wyborem, na przykład na najbliższe dwadzieścia lat. 
 
Jacku, co jest dla Ciebie najważniejsze w życiu? 
Miłość i tylko miłość. W każdym jej wymiarze, miłość do kobiety, do teatru, do muzyki i do widzów, którzy chcą mnie wysłuchać. 
 
Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.  


 
rozmawiał Conrado Moreno
zdjęcia archiwum prywatne
wywiad pochodzi z nr 34 magazynu „Face&Look”
 
Udostępnij:
0